Wpis z mikrobloga

Czas Apokalipsy, czyli nieudana próba samobójcza Francisa Forda Coppoli.

Mój wczorajszy wpis o Marlonie Brando cieszył się dość dużą popularnością. Poruszyłem tam temat zachowania legendy podczas kręcenia filmu Czas Apokalipsy. Jednak jego nieznajomość scenariusza i szarogęszenie się na planie to tylko wierzchołek góry lodowej, możnaby rzec - drobnostka, w porównaniu z pozostałymi problemami jakie piętrzyły się podczas produkcji.

Mój film nie jest o Wietnamie. On stał się Wietnamem... Byliśmy w dżungli... zbyt dużo ludzi, za dużo pieniędzy i za dużo sprzętu. Jeśliby zapytać kogokolwiek z ekipy, to potwierdzi, że czuliśmy się jak w trakcie wojny.


Tymi słowami Francis Ford Coppola podsumował swój film w trakcie jednego z pierwszych pokazów w 1979 roku. Trudno o bardziej trafne słowa. Scenariusz luźno oparty na prozie Josepha Conrada został napisany przez Johna Milliusa w 1969 roku, w samym środku amerykańskiej interwencji w Wietnamie. Zdjęcia jednak, nie rozpoczęły się przez najbliższych 7 lat. Wynikało to z tego, że sam Millius nie miał ochoty zająć się reżyserią. W tej roli widział swojego przyjaciela George'a Lucasa, który i owszem, był zainteresowany projektem, ale "jakoś się nie złożyło": jego debiut THX1138 i późniejszy American Graffiti odniosły ogromny sukces, w związku z czym jego wymarzony projekt, później znany jako Gwiezdne wojny, dostał zielone światło. Z takiego obrotu sprawy ucieszył się Coppola, który za zgodą obydwu rozpoczął przygotowywania w 1975. Dzięki obu częściom Ojca Chrzestnego stał się on cenionym reżyserem w Hollywood, a co za tym idzie, otrzymał sporą autonomię przy produkcji kolejnych filmów. Początkowo budżet był przewidywany na około 12 milionów dolarów (równowartość współczesnych ~65 milionów), kwota aż nadto wystarczająca na nakręcenie filmu wojennego za granicą. Przy normalnych warunkach. Ostatecznie budżet wyniósł grubo ponad 30 milionów (równowartość ~130 milionów dolarów), czyniąc go jednym z najdroższych filmów jak na swoje czasy. Zdecydowaną większość brakujących pieniędzy, Coppola pokrywał na bieżąco, z własnej kieszeni, będąc w pełni przekonanym o powodzeniu swojego projektu. Zastawił swój dom i winiarnię, podwyższając tylko stawkę.

Ale skąd taka kwota? Coppola postanowił kręcić na Filipinach wiosną 1976 roku, ale wszystko zdecydowało się obrócić przeciwko niemu. Pierwsza była natura - parę tygodni po rozpoczęciu kręcenia wyspę nawiedził tajfun, który doszczętnie zdemolował plany zdjęciowe i wybudowane dekoracje, zmuszając ekipę do powrotu do Stanów na dwa miesiące. Poza tym, dzikie zwierzęta takie jak tygrysy i węże nękały wszystkich podczas nagrywania całego filmu. Jednak tylko słabe jednostki potraktowałyby to jako zły omen. Odbudowywanie planów nie zniechęciło Coppoli, przeciwnie, przekonało go o konieczności zmian w pozostałych aspektach filmu. Zaczął od aktora grającego głównego bohatera filmu, Willarda. Nie mogąc obsadzić w tej roli ani Steve'a McQueena ani Ala Pacino (bowiem obaj panowie byli zniechęceni koniecznością wyjazdu z USA) zdecydował się na Harvey'ego Keitela. Jednak już po dwóch tygodniach zdjęć uznał, że niespecjalnie nadaje się on do tej roli i rozpoczął poszukiwania na nowo. Ostatecznie wybór padł na Martina Sheena. Nie był to do końca dobry wybór. Jego syn, Charlie Sheen odziedziczył po nim nie tylko nazwisko, ale też umiłowanie do rozwiązłego stylu życia okraszonego kokainą i alkoholem. W późnych latach 70. Martin był na fali popularności, wynikającej z genialnego debiutu reżyserskiego Terrence'a Malicka zatytułowanego Badlands. Jak wiele gwiazd radził sobie z tym jak umiał, zapijając smutki i wspomagając kreatywność białym proszkiem. Kojarzycie pierwszą scenę filmu, tę zaraz po otwarciu The Doors? Całkowicie zaimprowizowana przez Sheena, który w trakcie jej kręcenia był kompletnie pijany i przed rozpoczęciem poprosił o nagrywanie cokolwiek by się nie działo. Leonardo DiCaprio w Django rozciął sobie dłoń, ale mimo to grał dalej? Brawo, ale Martin zrobił to wcześniej, w dniu swoich 36. urodzin, w dodatku poszedł o krok dalej próbując pobić członków ekipy, w tym samego Coppolę, który jednak zdecydował o nieprzerywaniu kręcenia. Jak mam być szczery, to prawdopodobnie nie miał wyjścia. Myślę, że już na tym etapie zdał sobie sprawę, że poszedł o jeden most za daleko ze wszystkimi zmianami na ostatnią chwilę, znajdując się w sytuacji pisania scen od nowa zaraz przed ich kręceniem (co i tak wielokrotnie olewał, pozwalając na liczne improwizacje). Dodatkowo co rusz zmieniał ludzi, tych którzy byli w stanie pracować, bowiem znaczna część ekipy zaczynała chorować na różne odmiany chorób tropikalnych. Zwalnianie i zatrudnianie ponownie po kilku dobach było na porządku dziennym. Podobnie ze sprzętem militarnym, wypożyczonym przez rząd filipiński, który co jakiś czas był jednak odbierany w celu pacyfikacji rebeliantów w innej części kraju.

Taki burdel na planie wymagał od wszystkich dodatkowych wyrzeczeń i poświęceń. W utrzymaniu tego wszystkiego w ryzach pomagała ekipa filmowa. Jaka była ich reakcja na więcej pracy? Więcej kokainy. Numery takie jak Sheena, odbywały się także poza kamerą. Warunki higieniczne pozostawiały wiele do życzenia, miejsca w których kręcili były opanowane przez szczury i karaluchy. Ale martwe szczury walające się po podłodze bynajmniej nie przeszkadzały scenografom i kierownikowi produkcji. Dlaczegoż by miały, skoro w innym pomieszczeniu po podłodze walały się ludzkie zwłoki. Plotki o nich krążyły przez dłuższy czas na planie, ale nikt nie dawał im wiary. Artyści byli w stanie zrobić wiele aby uzyskać autentyczną atmosferę. Nie oznacza to, że kogoś zabili - ot, zwyczajnie kupili je od człowieka który dostarczał je szkołom medycznym. A to, że później okazał się szabrownikiem, który rabował groby? Pomyłki się zdarzają. Na miejsce przyjechała policja, która wstrzymała produkcję i pozabierała paszporty. Oczywiście wszystko się szczęśliwie wyjaśniło, niestety w międzyczasie zwłoki zostały zabrane, więc do scen gdzie były potrzebne trzeba było użyć statystów. Realizm był bardzo ważny dla twórców, więc w scenie z rytualnym poświęceniem cielca, naprawdę zarżnięto maczetą bawoła. Dziś byłaby to sytuacja nie do pomyślenia, obrońcy praw zwierząt doprowadziliby do natychmiastowego zamknięcia całej produkcji, wtedy wywołało to tylko lekkie kontrowersje i zabranie notki z końcowych napisów: "Żadne zwierzę nie ucierpiało w trakcie kręcenia filmu". W imię autentyczności spalili też spory kawałek dżungli, który nie należał do terenu na którym mieli kręcić. Chociaż to też było przez przypadek...
W czasie wolnym kiedy członkowie ekipy akurat nie byli zajęci pracą, zajmowali się wprowadzaniem do swojego organizmu niezliczonej ilości substancji wspomagających. Speed, kokaina, LSD, heroina, MDMA, opium - wszystko co mogło dawać najmniejszego kopa, na pewno znajdowało się w posiadaniu kogoś na planie. Hotele które zamieszkiwali były miejscem nieustannej imprezy, pomagającej rozładować napięcie. Tempo okazało się jednak za duże dla Sheena, który po paru miesiącach na planie dostał zawału serca. Był to kolejny gwóźdź do trumny Coppoli, który zaczął siebie obwiniać o wypadek swej gwiazdy, aż w końcu dostał napadu epilepsji. Ale nie miał zamiaru się poddać, o nie, był bardziej zdeterminowany niż wcześniej. Wiedział, że wiadomość o zawale może spowodować wycofanie się sponsorów i dystrybutorów, więc utrzymywał to w tajemnicy przed światem zewnętrznym, korzystając z pomocy brata Sheena, Joe Esteveza jako dublera na planie. W ten sposób wszystko miało isć "pozornie" zgodnie z oczekiwaniami. Odmiennego zdania był Martin Sheen, który miał stwierdzić: "Nie jestem pewien czy to przeżyję." A najgorsze dopiero miało nadejść...

W wymarzonej wizji Fracisa Forda Coppoli, trójkę głównych bohaterów miał zagrać Steve McQueen, Gene Hackman i Marlon Brando. Kiedy pierwsza dwójka okazała się nieosiągalna, cała nadzieja została w Brando, z którym przecież już współpracował na planie Ojca Chrzestnego pięć lat wcześniej. Wyobrażał go sobie w roli pułkownika Kurtza jako przesiąkniętego wojną, powściągliwego, szczupłego żołnierza. Jakiż to szok musiał przeżyć gdy po raz pierwszy na planie zobaczył Marlona Brando z dwudziestokilogramową nadwagą, reprezentującym całkowite przeciwieństwo jego wyobrażeń. Nie mógł go zwolnić, nie wtedy gdy było to nazwisko napędzające cały film, dla którego widzowie mieli walić do kin drzwiami i oknami. Trzeba było to jakoś przełknąć. Liczył chociaż, że Brando będzie zaznajomiony z klasyką literatury pióra Conrada i będzie miał choć minimalne pojęcie o treściach zawartych w niej - niestety, aktor nie wiedział co ma grać i jak ma grać. Coppola musiał wstrzymać prace nad filmem na tydzień, aby przerabiać z nim scenariusz kwestia po kwestii. Gdy to okazało się bezowocne Brando zaproponował, że zaimprowizuje większość kwestii, na co Francis z radością przystał powracając do wcześniejszych nawyków. To był początek ingerencji w wizję artystyczną. Następnie, legendzie kina nie spodobało się nazwisko bohatera którego ma grać. Stwierdził, że amerykański pułkownik nie nazywałby się tak dziwnie jak "Kurtz", że miałby jakieś inne, angielsko brzmiące nazwisko. Zaproponował "Leighley". Na nic zdały się argumenty, że jest to nawiązanie do książki, skoro on nawet jej nie przeczytał. Poprawka: przeczytał, ale dopiero pod koniec zdjęć. Wtedy, zażądał aby zmienić jego nazwisko na Kurtz, zmuszając do nagrywania ponownie wszystkich linii dialogowych z poprzednim nazwiskiem. Nie była to aż tak duża niedogodność: 3/4 dialogów trzeba było nagrywać ponownie, w studio w USA, z powodu nadmiernego hałasu panującego na planie. Nagłe zapoznanie się z książką na której bazował film, sprawiło że Brando chciał przeewaluować swoją rolę, badając i analizując każdy jej aspekt, dopieszczając każdy niuans (w myśl praktykowanej przez niego metody, chciał zgłębić każdy zakątek umysłu granej przez niego postaci). Pewnego dnia na planie, bez konsultacji z kimkolwiek ogolił się na łyso, czyniąc tym samym nagrany dotychczas materiał bezużytecznym. Właśnie wygląd Kurtza wywołał najwięcej zamieszania, zmuszając Coppolę do skreślenia dotychczasowego zakończenia wymagającego pokazania pułkownika w pełnej krasie podczas wymagających fizycznie scen akcji. Od rozpoczęcia zdjęć minął prawie rok, a film był coraz dalszy od ukończenia. Po raz kolejny została zmieniona koncepcja - teraz pułkownik miał być nadczłowiekiem, górującym nad wszystkimi bohaterami, poruszającym się wyłącznie w cieniu. Artystycznie dlatego, aby nadać mu otoczkę mistycyzmu, uczynić z niego półboga, pragmatycznie ponieważ tak było najłatwiej ukryć jego kolosalny brzuch. I tak w scenach które nie skupiały się na jego twarzy, a pokazywały całą sylwetkę, używano dublera. Był ubrany na czarno, w luźny strój, ponieważ nie udało się znaleźć munduru który by na niego pasował i nie wyglądał komicznie.

Dygresja: zdecydowaną część informacji o zachowaniu Brando na planie wiemy z przekazów Coppoli. Wielu zagorzałych fanów aktora, jest zdania, że większość oskarżeń dotyczących jego ekscesów w trakcie produkcji jest wyssane z palca, właśnie przez reżysera. Nie jest tajemnicą, że panowie kłócili się cały czas, a zwłaszcza pod koniec produkcji, głównie o wynagrodzenie: Marlon miał nie zobaczyć dwóch, z obiecanych trzech i pół miliona dolarów za miesiąc pracy. Był o to wściekły nawet po latach odmawiając komentarza na temat Coppoli (a jeśli już, to niepozbawionego wulgaryzmów) i całego filmu. Jednak wszelkie działania jakie Brando podjął w trakcie produkcji wynikały z jego poświęcenia dla roli. Na tuszę co prawda nie miał wpływu, bowiem wynikała po cześci z choroby (chorował na cukrzycę), ale też z powodu środowiska w którym dorastał - pochodził z rodziny alkoholików co skutkowało trudnym dzieciństwem, więc w przeciwieństwie do Sheena radził sobie ze stresem i sławą poprzez podjadanie, a nie wódkę i prochy. Pozostały ekscentryzm miał być efektem przeczytania książki przed produkcją i wynikał z powodu niezgody między Coppolą a Brando o to jak przedstawić Kurtza. Dlaczego więc Coppola miałby kłamać? Produkcja szła fatalnie, nie było wiadomo czy film zostanie w ogóle ukończony, należało zatem znaleźć kozła ofiarnego, kogoś kogo można by obwinić o ewentualną porażkę. Któż byłby lepszy niż sam Brando, wykluczony ze środowiska w Hollywood po swoim numerze z 1973? Co było bardziej wiarygodne, że dziwak i świr znowu odstawił jakiś numer, czy to że uznany reżyser zawalił swój wspaniały projekt?

O tym jak było naprawdę już raczej się nie dowiemy, ale jedno było widoczne gołym okiem - cokolwiek Brando robił poza ekranem, przyniosło skutek, ponieważ to co zagrał, zagrał fenomenalnie. Kulminacją jego obecności na planie był końcowy monolog, w sporej mierze wymyślony przez samego aktora. Nagrano prawie dwadzieścia minut rozważań, niestety większość była nie do użytku - chwilami nie dało się go zrozumieć, mamrotał pod nosem. Po jego ukończeniu stwierdził, że tym samym wzniósł się na wyżyny swoich umiejętności i obecnie po prostu się wypalił. "Jeżeli potrzebujesz czegoś więcej, znajdź innego aktora." - powiedział do Coppoli. Nie potrzebował. Przyciął całość do około dwóch minut zawierając całą esencję, zarówno aktorstwa Brando, jak i charakteru Kurtza. Nareszcie, geniusz mógł wrócić do domu, ku uciesze wszystkich, a zwłaszcza aktora grającego fotodziennikarza wprowadzającego Willarda w królestwo pułkownika.

Ten to w ogóle był numerant. Dennis Hopper, prawdziwy człowiek renesansu. Podobnie jak Brando zaczynał w latach 50' w Actors Studio, debiutując u boku Jamesa Deana w dwóch filmach. Aktor, reżyser, scenarzysta, ale też fotograf, malarz i rzeźbiarz. Jednak w szołbiznesie, bardziej znany jako człowiek-odkurzacz - był w stanie zawstydzić samego Jacka Nicholsona czy Rolling Stonesów ilością pochłanianych narkotyków, imprezując nieustannie przez 20 lat. Nic więc dziwnego, że w atmosferę na planie Czasu apokalipsy wpasował się idealnie. Zapytany przez Coppolę, jak może mu pomóc w przygotowaniu do roli, odparł: "Uncja kokainy powinna wystarczyć." I faktycznie, przed każdą sceną miał zapewnione ścieżki białego proszku, po których włączał mu się istny słowotok, który był skrzętnie nagrywany. Był dobrym duchem całej produkcji, rozweselając wszystkich i wielokrotnie rozładowując atmosferę. Przypadkiem tylko uzależnił Larry'ego Fishbourne'a od heroiny. Tak, dla aktora znanego później z ról Otella czy Morfeusza w Matrxie, Czas był debiutem na ekranie. Aby dostać się do filmu, musiał skłamać o tym, że jest pełnoletni. W rzeczywistości miał niespełna czternaście lat gdy rozpoczęły się zdjęcia, ale produkcja trwała tak długo, że podczas premiery już miał te swoje osiemnaście. Wszystko to irytowało Brando, któremu będąc aktorem iście metodycznym, swobodna atmosfera bardziej przeszkadzała niż pomagała. Drażniło go napędzane prochami zachowanie Hoppera, który też przecież był aktorem metodycznym, ale zamiast tak jak Brando zgłębiać psychologiczne zagadnienia swojej postaci, najzwyczajniej w świecie się nie mył, odtwarzając warunki polowe. Panowie często się ze sobą sprzeczali, Hopper celowo dla własnej rozrywki antagonizował Brando. W konsekwencji ten drugi odmówił przebywania na planie wtedy co Dennis, co dość utrudniło sceny w których grali razem. Pozostali aktorzy nie sprawiali takich problemów. Robert Duvall i Harrison Ford (zanim jeszcze stał się gwiazdą wielkiego formatu) przylatywali na plan dosłownie na kilka dni żeby nagrać swoje sceny.

W końcu, latem 1977 roku zdjęcia się zakończyły i można było przystąpić do postprodukcji. Jednak to tylko bardziej podłamało Francisa Forda Coppolę. Na planie wielokrotnie przeżywał załamanie nerwowe, kompletną rezygnację i brak ochoty do dokończenia projektu, parę razy też mówił otwarcie o popełnieniu samobójstwa. Teraz miał do dyspozycji prawie 400 km taśmy filmowej, co przekładało się na ponad 200 godzin materiału, i absolutnie zero pomysłu co z tym dalej zrobić. W tym momencie, podobnie jak John Milius w trakcie pisania scenariusza, inspirował się Wagnerem jak i zespołem The Doors, których utwory zamieścił w filmie. Montaż trwał dwa lata, a i tak Coppola już wcześniej zaczął pokazywać film podczas różnych okazji. Pierwsze recenzje były dość mieszane, by nie powiedzieć fatalne, jednak w trakcie festiwalu filmowego w Cannes w 1979 roku nie było wątpliwości, że mamy do czynienia z arcydziełem. Film dostał Złotą Palmę, ex aequo z Blaszanym bębenkiem a Coppola tryumfował tam po raz drugi w karierze. Chwalono go za niesamowite zdjęcia (za które później przyznano Oscara), oraz odważne, nowatorskie podejście w dziedzinie dźwięku, albowiem Czas apokalipsy był filmem który uczynił Dolby Stereo powszechnie używanym standardem (dzień przed pokazem w Cannes specjalnie przystosowywano do tego salę kinową). Widownia także doceniła jego kunszt, bowiem film zwrócił się prawie trzykrotnie, w pełni uspokajając reżysera/producenta. W ten sposób udowodnił swoim przeciwnikom mistrzowski kunszt. Z projektu, któremu nikt nie dawał nawet cienia szansy powodzenia, stworzył klasyk kinematografii. To, co miało być jego artystycznym samobójstwem (a nawet momentami prawdziwym), przekuł w niesamowity dowód, że w latach 70. nie miał sobie równych.

Jak sami widzicie, historia powstawania tego filmu wojennego sama w sobie jest doskonałym materiałem na film. Jako pierwsza dostrzegła to chyba żona Francisa Forda Coppoli, Eleanor która podążała za swoim mężem z kamerą i wiernie nagrywała piekło jakie rozgrywało się tam każdego dnia. Wykorzystano to w dokumencie z 1991 roku zatytułowanym "Serca Ciemności" (Hearts of Darkness: A Filmmaker's Apocalypse), absolutnie konieczny do zobaczenia film, który w jeszcze większym szczególe niż ja obrazuje to co się tam działo. Są tacy, którzy twierdzą, że jest nawet lepszy niż film o którym opowiada (#pdk).

A czy warto obejrzeć obecnie Czas apokalipsy? Od momentu powstania film znajduje się chyba na każdej liście, tworzonej przez krytyków, bądź głosami widzów, czy to "Najlepszych filmów wszechczasów" czy "Filmów, które musisz zobaczyć przed śmiercią". W bardzo interesujący sposób uwspółcześnia nowelę Josepha Conrada, zachowując motywy w niej w zawarte. To jeden z najlepszych filmów o wojnie w Wietnamie, który przyćmiewa takie klasyki jak Łowca jeleni, czy Pluton (w którym główną rolę zagrał Charlie Sheen), można zaryzykować stwierdzenie, że to jeden z najlepszych pośród wszystkich filmów wojennych, który w sposób brutalny, pozbawiony ogródek pokazuje zgrozę wojny.

Dla oglądających pierwszy raz, poleciłbym wersję kinową, trwającą 2,5 godziny. W 2001 roku pod nazwą Apocalypse Now Redux ukazała się wersja reżyserska, rozszerzona o 50 minut dodatkowego materiału. W zauważalny sposób spowalnia ona tempo filmu, minimalnie też zmienia wymowę, wprowadzając nowych bohaterów, czy dodając sceny starym. Na pewno jest warta zobaczenia przez wszystkich zafascynowanych tym filmem, urzeczonych jego skalą i trudnościami które musiał pokonać. Istnieje wersja jeszcze dłuższa, prawie pięciogodzinna, która nigdy oficjalnie nie ujrzała światła dziennego, ale krąży jeszcze w formie fizycznej, przekazywana gdzieś tam z rąk do rąk, wypatrywana przez fanów Czasu jak święty Graal.

(tekst powstał na podstawie dokumentów poświęconych filmowi, oraz licznych anegdot dotyczących produkcji krążących od 35 lat)

#film #filmy #kino #dziesiatamuza #marlonbrando #ciekawostki #historiafilmu
Joz - Czas Apokalipsy, czyli nieudana próba samobójcza Francisa Forda Coppoli.

Mój...

źródło: comment_fXSRWVgQvZW23enZ8wcr2t9xWBoaik6M.jpg

Pobierz
  • 16
@Joz: Bardzo ciekawy wpis. Co do wielkości filmu bym się kłócił, niezłe kino ale według mnie trochę przeintelektualizowane a przede wszystkim przydługie i zbyt nudne. Oglądałem wersję reżyserską (Redux), i z pewnością o godzinę była za długa. Pierwsza godzina bardzo dobra, obraz walk, sceneria, jak najbardziej ok, ale potem mamy dosłownie film o facetach w łódce, kolesie płyną 2 godziny i nic tam się nie dzieje! Rozumiem przedstawienie rozterek wewnętrznych trapiących
@Dwiks: Dlatego na pierwszy raz bardziej polecam wersję kinową, Redux to raczej taki deser dla koneserów, którym wersja krótsza pierwej przypadła do gustu. Zbyt często edycje reżyserskie co poniektórych filmów, choć dodają trochę treści i są bardziej zgodne z pierwotną wizją jaka powstała w głowie artysty, to kompletnie rozwalają właśnie tempo; powodują, że widz nieobeznany wcześniej z materiałem, będzie się zwyczajnie nudził (i to głównie na tych dodanych elementach). Na to
@Joz: Uważasz że Watchmeni są bardziej zjadliwi w wersji kinowej? Owszem, Director's Cut ma kilka niepotrzebnych scen, niemniej obok kinówki przeszedłem niemal obojętnie, a edycja reżyserska stała się jednym z moich ulubionych filmów kilka lat później. Jest jeszcze Ultimate Cut, z dodanymi scenami animowanymi, ale tutaj podejrzewam że sprawa wygląda podobnie jak z opisywanym przez Ciebie Redux.

Anyway, świetny wpis! Kontynuuj, tag już obserwowany!
@Szar4czek: Hmm, to mnie zaciekawiłeś, bo kompletnie zapomniałem że Watchmen miał 3 wersje, pamiętałem tylko tę którą widziałem w kinie i Ultimate, którego moi znajomi nienawidzili właśnie przez sceny animowane. Chyba trzeba zobaczyć po raz kolejny :)