Wpis z mikrobloga

Kierowniczka nieco się zdziwiła, że tak chętnie zgłosiłem się do sobotniego dyżuru. Zdradzał mnie jedynie tajemniczy pół-uśmieszek zdobiący moją twarz. Wiedziałem, że to jedyna możliwość, by być w biurze sam.
Sobota, 7 rano. Lekki kacyk, a i tak moja morda uśmiechnięta. Pozdrowiłem recepcjonistki (słodki Jezu) i wjechałem ochoczo windą na swoje piętro. Nie próżnując zabrałem się do pracy. Od razu pożałowałem, że nie wziąłem ze sobą lateksowych rękawiczek. Wyglądałbym bardziej profesjonalnie, a i higiena byłaby zachowana. Ledwo co odlepiłem klawisze od biurowej klawiatury mojej ofiary. Nawet próba podważenia klawiszy łyżką sprawiała niemały trud. W końcu się udało. Z wewnątrz-klawiaturowej, lepkiej substacji pochodzenia najpewniej organicznego (ona chyba tam na swój własny ekosystem) oswobodziłem klawisze "Y" oraz "Z". Z przytłumionym przez klawiaturową maź szczękiem zamieniły się miejscami.
I nadszedł poniedziałek.

Mam taki zwyczaj, że zawsze o 9 idę sobie zrobić kawę. Nie ważne, czy się pali. Kawa o 9 to rzecz święta. Zawsze sobie gadam wtedy w kuchni z chłopakami z IT, z których laski non stop się śmieją i wykorzystują do beznadziejnych robót. Dziś wymieniliśmy się jedynie porozumiewawczymi uśmiechami. Oni wiedzą, że ja wiem. Ja wiem, że oni wiedzą.

Wbijam na mój #rozowykorposwiat. Mój heheszek wymierzony w laskę, która podpierdzieliła mnie do szefowej przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Myślałem, że dziewczyna sobie zwyczajnie przemieni te klawisze, miał to być taki znak ostrzegawczy, że "to dopiero początek biurowej wojny". Okazało się, że mózg laski nie mógł przetworzyć informacji jakim cudem wciska z, a wyskakuje y. Poleciłem jej nacisnąć alt+shift (uczynny Krachu), to było jeszcze gorzej. Przyzwyczajone palce do qwerty zawsze kierowały się do pierwotnego miejsca wybieranego klawisza. Dziewczyna aż się spociła. Ostatecznie wymieniła klawiaturę na inną. Tą typu qwerty.
  • 39